Komentarze: 3
Dzis bylam z RaB-BiTkA (Kingusem kochanym) w Multikinie na filmie "Usmiech Mony Lisy". Film super, naprawde, chociaz wydawal mi sie o wiele gorszy od "Kumpli"- ot, taka sobie amerykanska produkcja, banalnie prosta i banalnie wykonana, zeby tylko zbic miliony na nazwisku Roberts.
Jedno bylo inspirujace. Mianowicie to, ze Kirsten Dunst (cos zbrzydla od czasow "Spidermana", i dobrze, bo Maguire jest sliczny) wyglosila pewna kwestie, ktora brzmiala mniej wiecej... "Czy Mona Lisa usmiecha sie na tym obrazie? Tak... ale czy to musi oznaczac, ze jest szczesliwa?".
To ja, to o mnie, jak najbardziej o mnie.
Przy obiedzie, gdy ogladalismy VIVE, a ojciec wypil juz poltorej butelki grzanego wina i zaczal gadac, ze Kurt Nilsen to gowno, rzucilam mu wyzwanie i powiedzialam, ze wedlug niego muzyka jest po to, zeby on sam mogl katowac innych ludzi.
Podjal rekawice. Zaczelismy sie klocic, wyzywac i stosowac najgorsze epitety, a ja napawalam sie kazda slowna potyczka wygrana przeze mnie, i dzieki temu odkrylam, ze jedyna rzecza, dzieki ktorej nie wyrzucilam jeszcze ojca z domu, to moje klotnie z nim. Kocham patrzec na jego oczy, ktore zmieniaja sie w szparki, gdy sie ze mna kloci, na jego zlosc, na jego cala nienawisc, ktora przelewa na mnie...
Dopoki mama nas nie rozdzieli.